W jednej z wersji mówi się o wprowadzeniu systemu, w którym połowa posłów wybierana byłaby z listy ogólnokrajowej, a połowa w okręgach jednomandatowych. Inna zakłada wzrost liczby okręgów z obecnych 41 do 100 i jednoczesne zróżnicowanie liczby mandatów w zależności od populacji danego okręgu. W tym systemie część okręgów – zwłaszcza na terenach wiejskich, gdzie PiS notuje najwyższe poparcie – stałaby się okręgami jednomandatowymi. W rezultacie nawet zjednoczona opozycja nie byłaby w stanie zdobyć w nich mandatu.
Za chęcią realizacji tego akurat planu przemawia też zapowiedziana przez Kaczyńskiego zmiana organizacyjna w Prawie i Sprawiedliwości. Struktury partii mają zostać podzielone nie na 41 – jak obecnie – ale właśnie na 100 okręgów. Prezes PiS zapewnia, że zmiany nie są wstępem do reformy ordynacji, a ich celem jest jedynie lepsze przygotowanie partii do wyborów.
Nie przecięło to jednak spekulacji o planach reformy systemu wyborczego. Jak przypomina „Gazeta Wyborcza” w Sejmie od jesieni zeszłego roku pracuje zespół ds. zmiany ordynacji, któremu przewodniczy Jarosław Sachajko z koła Kukiz'15 – Demokracja Bezpośrednia. Zdaniem przewodniczącego zespół mógłby swoje propozycje przedstawić w ciągu kilku tygodni. Ponadto, zgodnie z informacjami „Wyborczej”, lider PiS chce w najbliższej przyszłości rozmawiać na ten temat z Pawłem Kukizem.
Niejasności jest wciąż wiele – nie wiadomo, czy PiS zdobędzie wystarczające poparcie dla swoich propozycji w Sejmie, czy ustawy nie zawetuje prezydent, czy zmiany, gdyby udało się je wprowadzić, będą obowiązywać już w najbliższych wyborach, czy też w kolejnej kadencji.
Jeśli jednak pogłoski okażą się prawdziwe i lider PiS przedstawi propozycje opisane w mediach, wówczas wszyscy zainteresowani wypracowując swoje stanowisko powinni wziąć pod uwagę co najmniej dwa czynniki.
Po pierwsze, zmiany proponowane przez PiS wspierają duże partie, zmniejszają szanse małych podmiotów na zdobycie mandatów, a zatem zmuszą je do łączenia sił. W rezultacie popchną Polskę w kierunku systemu dwupartyjnego, co z kolei doprowadzi do dalszej polaryzacji politycznej. Dominacja dwóch największych ugrupowań zmniejszyłaby także szansę przebicia się nowym siłom politycznym, czyli zamiast otwierać scenę partyjną, prowadziłaby do jej dalszego „zabetonowania”.
Po drugie – to uwaga przede wszystkim do autorów propozycji – zmiany nie zawsze przynoszą dokładnie te skutki, jakich oczekują ich autorzy. Wraz z pojawieniem się nowych reguł systemowych zmieniają się bowiem zachowania innych aktorów na scenie politycznej oraz wyborców.
Upadek małych partiiZacznijmy od omówienia pierwszego z tych czynników. W opracowaniu Fundacji Batorego pt.
„Reguły, zamiary, praktyki. Prawo wyborcze i wybory 2017-2020” analizowaliśmy jaki zmieniłby się podział mandatów sejmowych, gdyby wybory parlamentarne w 2019 roku odbywały się w 100 okręgach odpowiadającym dokładnie obecnym okręgom senackim. Wniosek?
„Gdyby wyniki wyborów sejmowych wyglądały dokładnie tak, jak to się stało realnie, zwiększenie liczby okręgów dawałoby PiS dodatkowe 42 mandaty”. Zamiast 235 posłów lista Zjednoczonej Prawicy miałaby do dyspozycji 277 głosów, głównie kosztem list SLD i PSL, które zdobyłyby 28 i 18 posłów (zamiast odpowiednio 49 i 30).
Warto zwrócić uwagę, że wprowadzenie tego systemu odbiłoby się negatywnie także na liczbie posłów wprowadzonych do Sejmu przez Pawła Kukiza, który w 2019 startował na wspólnych listach z Polskim Stronnictwem Ludowym, a według doniesień medialnych dziś rozważa poparcie reformy Kaczyńskiego.
Przy podziale kraju na 100 okręgów łączenie się ugrupowań opozycyjnych w większe bloki zwiększyłoby ich stan posiadania. Na przykład koalicja KO-PSL zdobyłaby łącznie 186 mandatów (kosztem SLD i PiS), a koalicja KO-PSL-SLD byłaby ugrupowaniem większościowym z 232 mandatami (wobec 228 mandatów Zjednoczonej Prawicy).
Bardzo ciekawa jest sytuacja Konfederacji, która w żadnym z tych układów nie zdobyłaby ani jednego mandatu, mimo że uzyskując 6,81 proc. poparcia przekroczyła formalny próg wyborczy!
Widać wyraźnie, że zwiększenie liczby okręgów szkodzi mniejszym partiom i podnosi próg potrzebny do zdobycia mandatów. Kiedy więc poseł Sachajko cytowany przez „Gazetę Wyborczą” mówi, że „przy 100 okręgach realny próg to około 17 proc.”, co wyklucza z rywalizacji małe i średnie ugrupowania, ma z grubsza rację. Ale kiedy następnie stwierdza, że w związku z tym „okręgów musi być więcej, co najmniej 230”, ponieważ wówczas „próg wynosi około 5 proc.”, myli się całkowicie. W tym drugim wypadku realny próg wyborczy byłby jeszcze wyższy.
Skutki odwrotne od zamierzonych?Oczywiście, przygotowane przez ekspertów Fundacji Batorego szacunki mają swoje ograniczenia. Nie znamy chociażby dokładnego rozkładu mandatów w poszczególnych okręgach – odpowiednia manipulacja tymi liczbami mogłaby zwiększyć zdobycze partii rządzącej lub opozycji. Nie wiemy także jak zmiana ordynacji wyborczej i ewentualne powstanie koalicji partii opozycyjnych przełożyłoby się na zachowanie wyborców. Ale nawet przy założeniu, że wyborcy zagłosują dokładnie tak samo jak w poprzednim systemie, skutki reform mogą odbiegać od intencji ich inicjatora.
W 2018 roku Zjednoczona Prawica podjęła decyzję o zmianie ordynacji w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Obecnie Polska podzielona jest na 13 okręgów, ale – jak tłumaczą eksperci Fundacji Batorego we wspomnianym opracowaniu
„Reguły, zamiary, praktyki” – „podział mandatów między partie odbywa się na poziomie całego kraju” w zależności od uzyskanych wyników, a „ordynacja nie określa ile mandatów jest do zdobycia w danym okręgu”. Reforma PiS miała przypisać określoną liczbę mandatów do każdego okręgu. Przy 52 mandatach do zdobycia w 13 okręgach dawałoby to średnio cztery mandaty na okręg. W takich warunkach szanse mniejszych partii na zdobycie reprezentacji maleją, nawet jeśli przekroczą one formalny próg wyborczy.
Wówczas propozycję PiS zawetował prezydent. Gdyby jednak Andrzej Duda nie stanął na drodze, a wyborcy zagłosowali dokładnie tak samo, PiS zdobyłoby tylko jeden dodatkowy mandat, zaś Koalicja Europejska dwa. Zamiana odbyłaby się kosztem Wiosny Roberta Biedronia, która zamiast trzech mandatów nie zdobyłaby żadnego.
Gdyby jednak partie opozycyjne poszły do wyborów europejskich zjednoczone tak jak w wyborach do Senatu, zdobyłyby 27 mandatów wobec 25 mandatów Zjednoczonej Prawicy. Jedynie rozbicie opozycji i start w takim samym układzie jak w wyborach do Sejmu – a zatem podział na trzy ugrupowania opozycyjne: Koalicję Obywatelską, SLD i PSL – dałby Zjednoczonej Prawicy zysk w postaci 5 dodatkowych mandatów i miażdżącą przewagę nad rywalami.
Znów należy jednak podkreślić, że symulacja ekspertów Fundacji siłą rzeczy nie była w stanie uwzględnić zmiany zachowania wyborców. Andrzej Duda wetując proponowaną reformę przekonywał, że w jej wyniku „ogromna część obywateli nie miałaby reprezentacji w PE”, a w związku z tym „taka ordynacja doprowadziłaby do jeszcze większego spadku zainteresowania wyborami do Parlamentu Europejskiego”. Bardzo możliwe, że prezydent ma rację – zmiany reguł gry wpływają na wszystkie zainteresowane strony.
Tymczasem, jak w jednym z wywiadów mówił ekspert Fundacji Batorego, prof. UJ Jarosław Flis, „nikt nie zakłada, że jak się zmienia reguły, zmieniają się też zachowania wyborców”. I to w sposób nie zawsze korzystny dla inicjatorów zmiany.